wtorek, 24 listopada 2015

Powrot do końca życia

Siedziałam u mojego kochanego synka i powstrzymywałam płacz, aby po chwili nie umieć już ściskać w gardle rozpaczy. Płakałam. Przez całe chorowanie płacz towarzyszył mi właściwie każdego dnia. Tak jakby wpisywał się naturalnie w nasze bycie. Płakaliśmy z różnych powodów. Nieborak często z bólu, strachu, smutku. Ja, z rozpaczy i niemocy. Widok jego bezbronnego ciała, w którego wnętrzu umiałam zlokalizować raka, po obrazach i opisach z rezonansu, powodował u mnie mdłości. Trzęsły mi się ręce, kołatało serce. Rurki, otwarta buzia, sztucznie podtrzymywane życie...
OIOM rządzi się swoimi prawami. Można być krótko i w wyznaczonych godzinach. Po powrocie do domu nie wiedziałam co z sobą zrobić. Czekała nas pierwsza noc bez Nieboraczka. Było okropnie. Płacz przemienił się w wycie. Nie potrafiłam się ułożyć, chodziłam po domu, szukałam dla siebie miejsca, myśląc tylko o tym, że chcę być przy nim. Wiedziałam, że on jest tam, a ja nie mogłam przy nim być!
Pustka w domu, aż krzyczała w ciszy. Miałam nadzieję, że to czuje i wie.Wiedziałam, że mnie słyszy jak byłam u niego w ciągu dnia. Mówiłam bezustannie do niego, jakbym chciała niczego nie pominąć. Bałam się, że widzę i mogę go dotknąć, ostatni raz.

Rano zadzwonił telefon. Patrzyłam na wyświetlający się numer i czułam jak ciało dziwnie mi mięknie. Odebrałam, a tam przedstawił się lekarz z OIOM-u. Zamarłam. Pomyślałam: "umarł?". Łzy napłynęły mi momentalnie do oczu i już nic nie docierało do mnie. Głos lekarza zapytał czy jestem, czy go słyszę? Przywołana odpowiedziałam niemrawo, że tak. Usłyszałam, że podjęli próbę wybudzenia i udało się. Jest od intubowany i oddycha samodzielnie. Nadal na silnych lekach, ale woła "mama" i nie bardzo mogą sobie z nim poradzić. Poproszono mnie o przyjście na oddział.
Ogarnęłam się po nocy niepewności i przerażającej tęsknoty do mojego dziecka, które walczyło o życie- samo...

Mały przywiązany pieluchami tetrowymi do łóżka wił się i siłował z opadającą mu głową. Pielęgniarki bardzo miłe, pozwoliły zabrać mi Nieboraczka na kolana. Zawinęłam w kołderkę i tuliłam, tuliłam, tuliłam. Walczył, nie chciał spać. Z nosa i buzi kapała mu lepiąca się wydzielina. Głowa opadała i wyglądała na bardzo ciężką. Mamrotał, szarpał się i rozumiałam tylko "mama".
Powiedziano mi, że jeśli będzie tak do następnego dnia, to możliwe, że wrócimy na nasz oddział onkologiczny. Tam onkolodzy mieli zdecydować co dalej.
Tata Nieboraczka i ja byliśmy zgodni, że dla nas liczy się tylko powrót do domu.Chcieliśmy pobyć razem, u siebie, do ostatniego wspólnego dnia.

To był początek końca życia.

niedziela, 8 listopada 2015

OIOM i co dalej

Przyjechałam i weszłam na oddział z walącym sercem. Zastałam męża jak pakował rzeczy Nieboraczka do walizki. Jak to możliwe, że nagle go tu nie ma i mamy zamknąć czas, który z nami był w walizce w kwiatki? Puste łóżko, spojrzenia zza szyb sal szpitalnych... Zawsze w sytuacjach zagrożenia życia dziecka na onkologii, korytarz pustoszał. Cisza lała się i kipiała, niechcący dudniąc od myśli pozostałych pacjentów. Rodzice z dziećmi zamykali się w salach i obserwowali ukradkiem bieg wydarzeń, przez oszklone drzwi i ściany. Czułam ciężar licznych spojrzeń na moich plecach.
Pytałam męża co z małym, czy można pójść na OIOM, co mówił lekarz? On nie umiał, nie mógł lub nie potrafił wtedy mi odpowiedzieć na grad moich pytań. Jedyne czego się dowiedziałam od niego to, to że mamy czekać na informacje...
Ja nie mogłam, za długo już chorowaliśmy i mieszkaliśmy na oddziale żebym nie dociekała prawdy. Poszukałam lekarza, zobaczył mnie i wiedział, że nie odpuszczę. Powiedział, że jest ciężko i czekamy na rezonans, po którym może dowiemy się o co chodzi. Musiałam zobaczyć mojego ukochanego synka i wcale nie musiałam długo namawiać do tego lekarza. Po 30 minutach od przybycia na oddział byłam już u niego na OIOMI-e. Lekarz wprowadził mnie tam, mimo sprzeciwu dyżurujących...
Leżał nieprzytomny...Cały w rurkach, kablach, pompa z tlenem, odsysanie, monitory, puls-oksymetry, cewnik. Nos, buzia zatkane rurkami ratującymi życie. Jakie życie miał mój syn? Przez ostatnie 15 miesięcy toczył walkę z tym co niemożliwe do pokonania...
Potrzymałam go za rączkę i szeptałam wiedząc, że mam dosłownie chwilę. " Kocham Cię, jestem, wrócę, nie mogę tu być ale cały czas jestem z Tobą synku, wrócę jak tylko mi pozwolą. Jeśli chcesz to poczekaj na mnie. Synku proszę Cię, mój kochany, przepraszam, że mnie nie było....tak bardzo Cię kocham."...
Wygonili mnie...trwało to wszystko bardzo szybko, za drzwiami OIOM-u oparłam się o ścianę i wydobył się ze mnie szloch jakiego nie znałam...lekarz z onkologii płakał razem ze mną. Odesłali mnie do domu i kazali czekać na informacje...Mąż w tym czasie zapakował życie syna do auta.

Wstępne wieści po rezonansie wskazywały na brak obrzęku (na który pięć dni dostawał leki), brak krwawienia wewnątrz-czaszkowego, ale na nowe zmiany nowotworowe.
Odwiedziny na oddziale intensywnej terapii dopiero od 14.00. Przyszłam i czekałam pod drzwiami, nie mogąc już wytrzymać. Lekarz mówił, że synek po rezonansie miał silny napad padaczkowy i jest na lekach przeciwbólowych i przeciwdrgawkowych, oczywiście w śpiączce farmakologicznej...Powiedzieli, że będą go próbować wybudzić za kilka dni, ale nie mamy się niczego dobrego spodziewać, bo jest słabo...

Po tak długim czasie chorowania, wiesz, że to się stanie. Jako matka czujesz, że masz już mało czasu, ale jak walnie, nie jesteś wcale przygotowana...Zupełnie nie wiadomo co myśleć, jak ogarnąć odczucia z ciała i natłok myśli. Straszne to. Najstraszniejsze w życiu chwile.
Myślałam wtedy tylko o tym, że chcę z nim być. Że życie bez niego nie istnieje. Nie mam motywacji do życia i chcę umrzeć z nim i przy nim. Chcę być przy moim ukochanym synku...