niedziela, 8 listopada 2015

OIOM i co dalej

Przyjechałam i weszłam na oddział z walącym sercem. Zastałam męża jak pakował rzeczy Nieboraczka do walizki. Jak to możliwe, że nagle go tu nie ma i mamy zamknąć czas, który z nami był w walizce w kwiatki? Puste łóżko, spojrzenia zza szyb sal szpitalnych... Zawsze w sytuacjach zagrożenia życia dziecka na onkologii, korytarz pustoszał. Cisza lała się i kipiała, niechcący dudniąc od myśli pozostałych pacjentów. Rodzice z dziećmi zamykali się w salach i obserwowali ukradkiem bieg wydarzeń, przez oszklone drzwi i ściany. Czułam ciężar licznych spojrzeń na moich plecach.
Pytałam męża co z małym, czy można pójść na OIOM, co mówił lekarz? On nie umiał, nie mógł lub nie potrafił wtedy mi odpowiedzieć na grad moich pytań. Jedyne czego się dowiedziałam od niego to, to że mamy czekać na informacje...
Ja nie mogłam, za długo już chorowaliśmy i mieszkaliśmy na oddziale żebym nie dociekała prawdy. Poszukałam lekarza, zobaczył mnie i wiedział, że nie odpuszczę. Powiedział, że jest ciężko i czekamy na rezonans, po którym może dowiemy się o co chodzi. Musiałam zobaczyć mojego ukochanego synka i wcale nie musiałam długo namawiać do tego lekarza. Po 30 minutach od przybycia na oddział byłam już u niego na OIOMI-e. Lekarz wprowadził mnie tam, mimo sprzeciwu dyżurujących...
Leżał nieprzytomny...Cały w rurkach, kablach, pompa z tlenem, odsysanie, monitory, puls-oksymetry, cewnik. Nos, buzia zatkane rurkami ratującymi życie. Jakie życie miał mój syn? Przez ostatnie 15 miesięcy toczył walkę z tym co niemożliwe do pokonania...
Potrzymałam go za rączkę i szeptałam wiedząc, że mam dosłownie chwilę. " Kocham Cię, jestem, wrócę, nie mogę tu być ale cały czas jestem z Tobą synku, wrócę jak tylko mi pozwolą. Jeśli chcesz to poczekaj na mnie. Synku proszę Cię, mój kochany, przepraszam, że mnie nie było....tak bardzo Cię kocham."...
Wygonili mnie...trwało to wszystko bardzo szybko, za drzwiami OIOM-u oparłam się o ścianę i wydobył się ze mnie szloch jakiego nie znałam...lekarz z onkologii płakał razem ze mną. Odesłali mnie do domu i kazali czekać na informacje...Mąż w tym czasie zapakował życie syna do auta.

Wstępne wieści po rezonansie wskazywały na brak obrzęku (na który pięć dni dostawał leki), brak krwawienia wewnątrz-czaszkowego, ale na nowe zmiany nowotworowe.
Odwiedziny na oddziale intensywnej terapii dopiero od 14.00. Przyszłam i czekałam pod drzwiami, nie mogąc już wytrzymać. Lekarz mówił, że synek po rezonansie miał silny napad padaczkowy i jest na lekach przeciwbólowych i przeciwdrgawkowych, oczywiście w śpiączce farmakologicznej...Powiedzieli, że będą go próbować wybudzić za kilka dni, ale nie mamy się niczego dobrego spodziewać, bo jest słabo...

Po tak długim czasie chorowania, wiesz, że to się stanie. Jako matka czujesz, że masz już mało czasu, ale jak walnie, nie jesteś wcale przygotowana...Zupełnie nie wiadomo co myśleć, jak ogarnąć odczucia z ciała i natłok myśli. Straszne to. Najstraszniejsze w życiu chwile.
Myślałam wtedy tylko o tym, że chcę z nim być. Że życie bez niego nie istnieje. Nie mam motywacji do życia i chcę umrzeć z nim i przy nim. Chcę być przy moim ukochanym synku...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz