środa, 21 października 2015

Radioterapii dni kilka

W poniedziałek zaczęliśmy już pełna parą, 31 lamp / 5 dni w tygodniu.  Myślałam, że jeśli obędzie się bez komplikacji (które zawsze są) to skończymy 10 stycznia 2015.
Postanowiłam, skoro nastąpił  czas tylko sporadycznych i krótkich wizyt w domu, że dam córce mój stary telefon komórkowy. Chciałam by miała możliwość zadzwonienia, gdy będzie potrzebować mnie usłyszeć lub porozmawiać i czuć się bliżej niż jest. Nauczyłam ją obsługi i jakie było moje zaskoczenie, gdy około dziewiątej rano zadzwoniła: "Cześć mamo, właśnie się obudziłam...". Popłakałam się po rozmowie z nią. Nie tak sobie wyobrażałam nasze życie. Nie chciałam, aby moja malutka córka musiała chodzić do pierwszej klasy szkoły podstawowej, bez mamy, bez przytulańca o poranku i nadziei na dobry dzień.
Zaczęłam odliczanie. Stwierdziłam, że w poniedziałek o 10 będzie już 30 lamp. Odliczanie to chyba w tamtym czasie był jedyny ratunek na okiełznanie rzeczywistości. Skoro już 15 miesięcy tykało  na czasomierzu walki z rakiem, to 6 tygodni, albo nawet i 10, to bardzo niewiele. Wmawiałam sobie, że  musimy przeboleć i damy radę.
Pierwszego dnia radioterapii nasza prowadząca lekarka wspomniała o chemii podtrzymującej. Nie dyskutowałam,  zasiałam tylko ziarno, mówiąc, że to już nie z nami. Mina lekarza bezcenna, została we wspomnieniach bezradnych min lekarskich...
Po wywiadzie okazało się, że ich plan na chemię podtrzymującą jest tym samym planem, który mój Nieboraczek już zrealizował i został przerwany w połowie przewidzianego procedurą protokołu!!
Nie mogłam uwierzyć, że chcieli dać synkowi taką chemię jak miał, tym bardziej, że nie znali typu nowotworu...A może właśnie dlatego?
To był absurd - ale co było najważniejsze?  To dopełni protokół!
Oczywistym dla mnie było, że ja już brać w tym udziału nie miałam zamiaru, a na Nieboraczka wystarczyło spojrzeć, żeby wiedzieć czego nie potrzebuje. Jedyną ulgą w tym wszystkim była myśl, że to ostanie co robimy i widać koniec. Jakimikolwiek miał być.

Wierzę, że co ma być to jest. Co ma mnie spotkać - spotka, nie ważne jak bardzo chciałabym tego uniknąć. Wiedziałam, że mamy 50% szans na wyzdrowienie i tyle samo na przedwczesną śmierć. 

Okazało się, że jest ciężko. Nieborak miał naświetlany mózg i rdzeń. Konsekwencją już w drugi dzień był obrzęk mózgu. Mój ukochany synek przez 4 dni wył z bólu, rzucał się na podłogę, a ja nie mogąc sobie poradzić, wyłam razem z nim.
Zwykłe przeciwbólowe nie skutkowały. Dostawał leki na zmniejszenie domniemanego obrzęku, leki przeciwwymiotne ( ponieważ zawracał mocno) oraz Tramal na ból.
To był koszmar, puszczały mi nerwy, wołałam o pomoc i ulżenie cierpienia mego dziecka...a oni kolejne dni go usypiali i naświetlali...Rozmawiałam z lekarzem radioterapii prosząc o pomoc, a ona poprosiła mnie o cierpliwość!
Przerażenie nasilało się we mnie i poprosiłam o przerwanie naświetlań. Lekarze interpretowali  reakcję Nieboraczka na radioterapię, jako pęcznienie guzów i wierzyli, że to dobrze, bo w efekcie się miały rozpaść i zniknąć. Dla mnie liczyło się tylko, aby dalej nie cierpiał.
Zaplanowano tomograf komputerowy po weekendzie. Wtedy miała zapaść decyzja co dalej. Zawołałam kardiologa, ponieważ okazało się, że synek ma w uśpieniu do naświetlań zaledwie 35-40 uderzeń serca na minutę. Usypiany był codziennie. W czwarty dzień radioterapii dostał atropinę. Badanie Holterem wykazało bradykardię. Weekend musieliśmy spędzić w szpitalu.
Czułam, że jeśli nie wyjdę oszaleję i nie będę pomocna w dalszych działaniach. Mąż mnie zmienił w piątek wieczorową porą, mały już był spokojny. Posiadywał na kolankach i przytulał się. W sobotę około południa rozmawiałam z nim przez telefon, mówił że mnie kocha...
W niedzielę nad ranem, zadzwonił mąż, że Nieboraczek stracił świadomość, miał trudności w oddychaniu.  Intubowali go i przewieźli na OIOM.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz