poniedziałek, 14 grudnia 2015

Koniec leczenia

Wypuścili nas z oddziału intensywnej terapii i przenieśli do drugiego domu , na onkologię. Tam przypadła dla nas izolatka do odwołania. Nieboraczek był bardzo słabiutki. Pierwsze dni spał właściwie cały czas. Budził się tylko, aby sprawdzić czy jestem. Z kroplówek sączyły się sterydy, leki przeciwpadaczkowe, elektrolity i wiele innych...
Po kilku dobach, czuwał więcej, przytulał się i bełkotał, frustrując się przy tym okropnie. Ciało odmawiało mu posłuszeństwa, ale cieszył się za każdym razem na mój widok, tak jakby wrócił ze strasznie dalekiej, samotnej podróży. Dużo wtedy myślałam, o nas, o mnie, o nim. Mówił wiele o psie, prawdziwym, jeszcze przed OIOM-em. Jakby wiedział co będzie dla nas dobre. Miał swojego ukochanego pluszowego Pieska, którego kupiła mu babcia. Nie rozstawał się z nim. Zaczęłam rozważać posiadanie psa. Poszukałam go i 8-mego grudnia pojechałam z córką i mamą po malutkiego labradora dla naszej rodziny, dla Nieboraczka. Sześciotygodniowy szczeniak wybrał mnie sam, patrząc mi głęboko w oczy.

Diagnoza potwierdzona przez onkologów z Warszawy była jednoznaczna - nowotwór rozrastał się i kończył się nasz wspólny czas. Pomyślałam, że pies nam wszystkim pomoże, że jak wrócimy do domu to będzie tam nowe życie i powód do radości. Po tygodniu przeniesiono nas do zwykłej sali, aby udało się nam wyjść, na własne żądanie, 10-tego grudnia 2014 do domu. Od tej pory byliśmy pod opieką poradni paliatywnej i zakończyliśmy leczenie.
W domu życie nabrało dużego tempa. Nieboraczek zmieniał się jak kameleon. Z minuty na minutę przełączał się z wesołości we wściekłość. Nie można było przewidzieć żadnej kolejnej czekającej na nas wspólnej chwili. Śmiał się na głos z "prawdziwego pieska" co rozczulało mnie do łez i nadal mocno tkwi w mojej pamięci, jako ta miła chwila z naszego życia. Aby zaraz potem wyć i płakać. Mój synek był zdezorientowany, nie wiedział często gdzie jest, nie pamiętał co robił i mówił właśnie. Jadł ogromne ilości jedzenia twierdząc, że jest głody. Sterydy i inne leki plus rozrost choroby sprawiały, że mój malutki synek przestawał być sobą. Jego widok sprawiał mi prawdziwy, fizyczny ból. Bolało mnie i dusiło w klatce piersiowej, nie mogłam złapać tchu. Chodziłam i łzy ciekły mi samoistnie po policzkach. Starałam się zainteresować go czymkolwiek, na chwilkę chociaż sprawić mu radość.

Przytulałam i nie odstępowałam na krok. Cieszyłam się, że jesteśmy w domu i żyłam równocześnie w wielkim strachu przed nadchodzącym końcem. Pewnej nocy wypadły Nieboraczkowi wszystkie włosy. Przeraziłam się okropnie na jego widok o poranku. Wyglądał zupełnie inaczej, wyglądał na chorego.
Powoli jednak, z dnia na dzień, sytuacja poprawiała się. Z czasem włosy zaczęły znowu odrastać, odstawiłam sterydy i maluszek miał swoje dwa miesiące życia w lepszej formie. Nieustannie mówił o tym, że chce "pojechać daleko stąd" i tak robiliśmy. Pakowaliśmy się rodzinnie do auta i jechaliśmy na spacer, na plac zabaw, na lody, do kina, na pizzę, na wycieczkę, na basen. Staraliśmy się wykraść z życia wspólne chwile do zapamiętania. A w nocy gdy spał, płakałam i miałam nadzieję, że to tylko koszmar, który minie i nigdy nie wróci.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz