poniedziałek, 6 lipca 2015

Bliscy i najbliżsi w chorowaniu

Często słyszymy w życiu "A wiesz, że syn Iksińskiego ma raka?", "A słyszałaś o dziecku, wujku, tacie Kogośtam?". Słuchamy takich opowieści, czasem cierpnie skóra czasem nie, ale tak naprawdę nie jesteśmy w stanie w żaden sposób się do tego ustosunkować. Może nam być przykro przez chwilę, jeśli znamy tego kogoś, może czasem o nim pomyślimy spacerując po parku. Ale w głębi duszy odrzucamy takie informacje i nie chcemy aby kiedykolwiek nas dotyczyły. Nagle jednak to nie dziecko Kogoś tam tylko siostry, brata. To dziecko mojego dziecka, albo dziecko szwagra, bratowej lub dobrego przyjaciela. Wtedy taka sytuacja dotyka nas bezpośrednio. Pojawia się w głowie dylemat czy zadzwonić, czy coś napisać. Może wysłać sms-a, a może maila. Myślisz "ale jak tak można napisać coś , chyba lepiej zadzwonić". "Nie, nie będę dzwonić i przeszkadzać. Może kiedy indziej to zrobię...".
W najgorszej sytuacji są rodzice swoich dzieci, w tym wypadku dziadkowie chorego maluszka. Trudno ma też rodzeństwo rodziców dzieciaczka. Oni wszyscy muszą, czy tego chcą czy nie, zmierzyć się z tą informacją i wykonać jakiś krok. 
Spotkałam podczas chorowania naszego synka kilka typów reakcji na wiadomość o złośliwym nowotworze. Jedni dzwonili w kółko, a gdy nie odbierałam, zwyczajnie nie będąc w stanie rozmawiać, pisali ciągle sms-y. Nie były to słowa otuchy, tylko bardzo często pytania w stylu: "A jak jest? jak się czujecie? jak mały?, co możemy zrobić, kiedy możemy się spotkać?" Strasznie to było denerwujące, bo co można na takie pytania odpowiedzieć, w chwili walki o życie swojego ukochanego dziecka? Krew buzowała we mnie przy takich wiadomościach i miałam ochotę rzucić telefonem, najchętniej w tego co to pisał. Kolejni to tacy, którzy nie odzywali się wcale. I nagle znienacka dzwonili i pytali czy coś mogą pomóc. Czy potrzeba pieniędzy, bo oni mają.
Nie potrzebowaliśmy pomocy, bo niby jakiej? Prosiłam tylko o to by czasem wysłali mi słowa wspierające i myśleli o nas. Teraz już nie wiem po co pytali, skoro nie pisali do mnie miłych słów dodających sił, tylko przestali się w ogóle odzywać. Stare dobre przysłowie mówi, że "przyjaciół poznaje się w biedzie". Przykro mi kiedyś było jak się okazało kto nim jest, a kto nie. Ale dziś cieszę się wiedząc, że najlepsi to ci, których bym o to nie podejrzewała. Choroba zweryfikowała na kogo można liczyć w chwilach zwątpienia, kryzysu i totalnej niemocy.
No i rodzina. Cóż, przykra prawda wyszła na jaw, że jednak piękni razem tylko na zdjęciu. Zastanawiam się wielokrotnie z czego wynika niemożność zadzwonienia i okazania troski. Zwyczajne dobre słowo, które w leczeniu raka jest nieustająco potrzebne. Wysłuchanie kiedy muszę się wypłakać. Przytulenie. Czy zwykłe serce w wysłanej wiadomości...
Ludzie nie mają odwagi stawić czoła takim sytuacjom. Odżegnują się i chowają w swoich domach. Nie chwycą za telefon jeśli są z daleka i nie dodają otuchy. Wsparcie to nie pytania "Jak się czujesz?", to nie "Czy czegoś potrzebujesz?". W odpowiedzi ciśnie się na usta,"Czuję wielki smutek i rozpacz, a potrzebuję zdrowia dla syna"
Wsparciem jest powiedzenie :"Słuchaj nie wiem jak się czujesz, ale myślę o Was". "Mogę przyjść na oddział i Cię przytulić? Dodam Tobie sił". Wsparciem jest aktywne towarzyszenie, a nie wypytywanie. Nie porównywanie "Wiem co czujesz, moja babcia, ciocia, znajoma tez miała raka". Bez urazy dla wszystkich chorujących babć i nie tylko, ale one przeżyły swoje życie, a nasz syn w chwili rozpoczęcia chorowania miał dwa latka! Dziś wiem, że rozumieją tylko ci, którzy przeżyli ten koszmar ze swoimi pociechami.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz