środa, 1 lipca 2015

Zwątpienie

Przychodził taki moment podczas chorowania, któremu nie chciałam się poddać. Odpychałam to na jakiś czas, aby wróciło ze zdwojoną siłą. Wierciło mi się w sercu i dobijało do głowy. To zwątpienie.
Były dni, że wypełniało mnie całą, aż wymykało mi się ustami. Stale trwająca między nami przepychanka, trwa do dziś. 
Po trzeciej chemii i krótkim pobycie w domu, znowu na oddziale. Czekaliśmy, na i tak już przekładany rezonans. W końcu pojawił się termin. Mały na czczo, ja cała w nerwach co się okaże po prawie trzech miesiącach "leczenia". Zrobiła się godzina 13, a nadal nas nikt nie wołał na badanie. Nieboraczek, już lekko podirytowany, głodny, spragniony. Cudowałam i wymyślałam ciągle coś, żeby go zająć. Mnie samej też już w żołądku grała pustka. W końcu pojechaliśmy na dół do sali badań. Czekaliśmy sobie jeszcze 20 minut, żeby się dowiedzieć, że dziś już nikt tego rezonansu nie zrobi. Nie wytrzymałam...Powiedziałam, że syn od nocy na czczo, że to badanie było przekładane już kilka razy, że jest bardzo ważne dla mnie, bo jeśli nie ma poprawy to ja mam podstawy do rezygnacji z leczenia i wracam z synem do domu. Nerwy mi puściły, popłakałam się i wróciłam na oddział. Dałam maluszkowi troszkę popić i ruszyłam na poszukiwania ordynatora oddziału. Trochę trwało, ale ordynator się postarał. Badanie zaplanowano, bez możliwości odwołania na godzinę 21 tego samego dnia... Udało się, pojechaliśmy na badanie. Mogłam przy nim być  podczas usypiania. Moment kiedy rozstawaliśmy się był zawsze okropny dla mnie. Wtedy, zwątpienie oplatało mnie i zaglądało do mojego środka. Czułam, że to wszystko niema sensu, a jeśli ma to ja go jeszcze nie widzę, nie rozpoznaję lub nie dopuszczam do głosu...
Wynik był po trzech dniach. Była poprawa. Wszystkie guzy zmniejszyły się, średnio o 1/3.
Wszyscy byli uradowani. Ja nie wiedziałam co mam z tym zrobić.
Lekarze od początku mieli pomysł, aby po zmniejszeniu nowotworów przeprowadzić operację. Nie chciałam tego. Guzy umiejscowione w bardzo trudno dostępnym miejscu, duże zagrożenie życia podczas operacji...Miałam świadomość ryzyka, które nie bardzo było uzasadnione. Czy lekarz ma szkodzić, czy pomagać?
Widziałam dzieci po takich operacjach na oddziale... Męka ich jest zupełnie niewspółmierna do uzyskanej poprawy. W naszym przypadku byłoby to przedłużenie życia, kosztem jego jakości. Ja nie chciałabym go narażać na takie wielkie cierpienie, nie bez gwarancji poprawy. A jeśli miałoby być lepiej, to przy takim rozroście choroby, może tylko jakiś czas...
W głowie kotłowały mi się sprzeczne myśli. Chcę ratować syna! Chcę żeby żył, ale nie dlatego, że ja tak chcę, nie za wszelką cenę. On ma żyć i cieszyć się, a nie miesiącami walczyć o poprawę sprawności, której może nigdy nie odzyskać, bo rak uderzy znowu...Poprosiłam o konsultację z Centrum Zdrowia Dziecka z najlepszymi specjalistami w Polsce. Odpowiedź była jednoznaczna- "brak wskazań do zabiegu operacyjnego"!!
Udało mi się powstrzymać, na jakiś czas, tą rozpędzoną maszynę uderzającą w moje dziecko z wielką siłą. Zostaliśmy przy chemii. W głębi serca wiedziałam, że temat operacji wróci niebawem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz