czwartek, 30 lipca 2015

Pół roku chorowania

Wraz z nastaniem wiosny zorientowałam się, że minęło pół roku od rozpoczęcia leczenia. Tym samym, przyszedł czas na kolejny rezonans kontrolny. Oczywiście jak zwykle czułam niepokój, ale już innego rodzaju. Wydawało mi się, że potrafię opanować swoje emocje. Mój nieboraczek był w tamtym okresie w zaskakująco dobrej formie. Zaczął biegać, wyraźniej mówić. Widać było rozpierającą go radość, że jest samowystarczalny i w pełni mobilny. Gdy jechaliśmy do sali badań mały był spokojny, już wiedział co i jak. Miałam wrażenie, że oswoiliśmy się z całą obsługą szpitala, który stał się naszym niechcianym drugim domem. Przed wstępnym usypianiem do narkozy, spojrzał mi w oczy i  powiedział: "Mamo Ty się boisz? Nie bój się".  Przytuliłam go mocno.
Poczułam gorąco rozlewające się po moim ciele. Skąd on wiedział? Myślałam, że już panuję nad tym lękiem. Że sprawiam wrażenie spokojnej...Te słowa rozbroiły mnie zupełnie. Gdy wjechał na rezonans, wybuchłam płaczem. Ten mały człowiek zajrzał do mojego środka i odczytał co się tam dzieje. Wiedział więcej niż można by sądzić i postanowił mnie wesprzeć. Powinno być odwrotnie! To ja mam go wspierać i chronić, to moje zadanie! Miałam wrażenie, że uczestniczyłam właśnie w czymś wielkim, że ta chwila była oderwana od otaczającej nas rzeczywistości.

Badanie kontrolne pokazało spory regres choroby. Guzy zmniejszyły się znacznie, co widać było w ruchomości małego i ogólnej poprawie psychofizycznej. Ale niestety, pół roku podawania chemii zrobiło spustoszenie w ciałku mego dziecka. Permanentne zatwardzenia doprowadziły do konieczności robienia wlewów doodbytniczych co 3-4 dni. Do tego mały skarżył się na bóle w nogach. Przy każdej możliwej okazji nadmieniałam lekarzowi o tych skutkach ubocznych. Zasugerowałam zmniejszenie dawki najsilniejszej chemii. Po wielu próbach i konsultacjach udało się. Początkowo zmniejszyli dawkę o połowę, aby w końcu odstawić ten lek zupełnie. Pozostałe dwie chemie nadal dostawał według planu. Trzy dni co 2,5 tygodnia. Marne to było pocieszenie, ale jednak mały czuł się zdecydowanie lepiej i szybciej wracał do sił po kolejnych cyklach. 

Było spokojniej przez 2-3 miesiące. Pobyt w szpitalu przypadał nam wtedy zwykle na koniec tygodnia i weekendy. W soboty i niedziele szpital jest jak wyludniona wyspa. Mało lekarzy, nie ma studentów, praktykantów, nie planuje się zabiegów, badań, kontroli itp. Pani sprzątająca na naszym oddziale nie sprzątała w weekendy, więc nie musiałam zrywać się o 6 rano z podłogi, która była myta. Mogliśmy też, w ramach rehabilitacji chodzić po korytarzu. Pacjenci, jeśli nie było przeciwwskazań, byli wypisywani na przepustki do domów. Byliśmy chyba jedyni, którzy prosili o chemię w weekend. Czuliśmy się wtedy spokojniejsi. Zdarzyło się nawet kilka razy, że byliśmy sami na sali. A to niemal raj na ziemi. Zsuwałam wolne łóżeczka, wystawiałam stoliczek dla Nieboraczka i mogliśmy lepić, rysować i bawić się gdy chemia kapała. Brałam wtedy też maluszka do siebie na materac i przytulaliśmy się. To był najlepszy czas naszego życia szpitalnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz