poniedziałek, 20 lipca 2015

Chemiczne święta

Po wymianie portu mały przyjął kolejny cykl chemioterapii. Jak zwykle trzy dni sączyły się zielone worki, na zmianę z płukankami i lekami przeciwwymiotnymi i moczopędnymi. Ciężko. Oddział przepełniony, przypadł nam środek i patologiczne mamy. Jedna biła swoje dziecko, które walczyło z nowotworem już dobrych kilka miesięcy. Druga zostawiała swoją córeczkę na całe dnie. My w środku tego wszystkiego staraliśmy się nie dać i cieszyć tym, że mamy siebie.
Nadal zadziwia mnie ludzka natura. Umiejętność przystosowania się do nowych warunków. Łatwość jaką miałam i zaszczepiałam małemu w odnajdowaniu się w sytuacji, która była naszym dramatem. Naszym życiem, zaklętym w szpitalnych salach z obcymi ludźmi.
W chwilach wolnych od oczu i kontroli oddziałowej lub lekarzy, brałam synka na przechadzkę po korytarzu. Kilka metrów równej, wolnej od przeszkód podłogi stanowiło najlepszą rehabilitację dla jego zmęczonych kończyn. Podawałam piłkę i powolutku szliśmy, a z czasem biegliśmy za nią. 
W Wigilię 2013, na lekkim wymuszeniu, udało nam się wyjść. Wiedzieliśmy, że te święta spędzimy w izolacji domowej, bez nikogo prócz mnie, męża i córki, ale to nam w zupełności wystarczało. Być w komplecie, to był cel nadrzędy.
Lekarz zlecił badanie kontrolne krwi na 26 grudnia. Jak można się domyślić, to czas wolny od pracy dla większości ludzi w Polsce. Nie pozostało nam nic innego jak pojechać do laboratorium w szpitalu.
Spędziliśmy tam, na korytarzu blisko 4 godziny. Nie było nikogo kto by chciał pobrać, potem przeanalizować i wydać wynik. Nerwy zjadały nas powolutku i od środka. Nauczyliśmy się wtedy tego, że nie można się dać ponieść i trzeba nauczyć się wyciągać wnioski z obserwacji. Już mieliśmy wprawę w ocenie stanu synka. Wyraźny był dla nas spadek hemoglobiny lub płytek krwi. Nauczyliśmy się rozróżniać stany zagrażające od niepokojących, lub do przeczekania. Polska procedura badania, wymogła na nas samodziałanie i umiejętność sprawnej oceny sytuacji. Dzięki temu unikaliśmy niepotrzebnej hospitalizacji, korzystając przy tym zawsze z konsultacji lekarza.
Zaraz po świętach, na początku nowego roku, przypadł czas na zdjęcie szwów. Dostaliśmy absurdalną informację na "naszym"oddziale, że skoro jesteśmy na przepustce, mamy skorzystać z pomocy chirurga rejonowego. Bardzo to było dla nas bulwersujące. Mały w izolacji. Musieliśmy założyć mu maskę na twarz, której serdecznie nie znosił. Do tego spadek po chemii, który obfitował w drażliwość, obolałość, słabość oraz dużą potrzebę spania. Czekaliśmy w poczekali ponad godzinę, narażeni na choroby, przeziębienia i wzrok ludzi nie potrafiących zrozumieć. Mały miał już zupełnie łysą głowę, brak brwi i rzęs. Do tego wyraźne widoczną, wszytą zastawkę na głowie i maskę. W  końcu doczekaliśmy się na naszą kolejkę. Lekarz nie krył swojego zdziwienia. Pocieszyło mnie jedynie to, iż był tak samo zbulwersowany systemem szpitalnym jak my.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz