niedziela, 21 czerwca 2015

Czas pierwszej chemii

Chemia zaplanowana na 3 dni, co trzy tygodnie. W praktyce wyglądało to tak, że zostawało 18 dni przerwy między chemiami. Po pierwszym dniu wróciłam na noc do domu. Nie umiałam się ogarnąć. Spędziłam wieczór w towarzystwie córki, wyszykowałam ją rano do przedszkola i zawiozłam. Miałam chwilę dla siebie w samotności. Czułam się jak wydmuszka, jakby ktoś zrobił we mnie dziurę i wyssał cały środek. Została tylko skorupa. Miałam kłopoty z oddychaniem, kręciło mi się w głowie. Racjonalna część mnie podpowiadała, że to typowy objaw silnego stresu, że powinnam odpocząć. 
Pojechałam odebrać córkę i w drodze powrotnej wjechałyśmy do szpitala aby zmienić męża. Gdy weszłam na oddział zupełnie straciłam kontrolę nad własnym ciałem.
Zrobiło mi się niedobrze, zaczęłam wymiotować, przywarłam do ściany i osunęłam się na podłogę. 
Serce waliło mi jak młot pneumatyczny, miałam koła w oczach gdy podeszła pielęgniarka. Poprosiłam o męża. Ona zawołała lekarza. Posadzili mnie zbadali ciśnienie, które było bardzo niskie. Lekarz powiedział zdanie, które dźwięczy mi do dziś w uszach gdy o tym pomyślę "Musi być Pani silna dla syna." 
Miał rację, tata Nieboraka został jeszcze do wieczora, a my wróciłyśmy do domu. Pozwoliłam sobie na odpoczynek i wróciłam już w dużo lepszej kondycji, po paru godzinach.

Po podaniu chemii mały dostawał płukanki lecące do rana i przeciw rozkurczowe. Nie mógł przyzwyczaić się do "kabla" od kroplówki, pod który był non stop podłączony. Musiałam nauczyć się jak go brać na kolana z tym wszystkim, jak obrócić, posadzić żeby było mu w miarę wygodnie. W trzeci dzień wieczorową porą zaniepokoił mnie wygląd synka. Zrobił się blady, niespokojny. Lekarz mówił, że dopiero okaże się za kilka dni jaka będzie reakcja organizmu na leczenie. Chociaż leczenie powinno być raczej w cudzysłowie ...
Około północy, mały zaczął się pocić i drżeć. Pobiegłam do dyżurki pielęgniarek, spytać czy to normalne po chemii. Szybko pielęgniarka wstała i przyszła do nas. Wzięłam go na kolana, a on zaczął wymiotować, dużo i dookoła. Zawołała lekarza dyżurnego i zmierzyła temperaturę. Mały miał prawie 39 stopni.
Lekarz dyżurujący zarządził przenosiny do izolatki (teraz byliśmy w izolatce podwójnej ). Zaczęłam się pakować. To wcale nie było dla mnie proste zadanie. Nieborak cały do przebrania, wszystko w okół do posprzątania. Nagromadziłam jak chomik pełno rzeczy przez ten tydzień, od przyjścia do szpitala. Zabawki, ubrania, jedzenie i przekąski dla małego, materac do spania dla mnie na podłodze, zestaw do mycia dla nas i pełno innych. Musiałam to zrobić i szybko ewakuować się do sali po drugiej stronie korytarza.
Mały już w nowym łóżku, a temperatura rosła. Miał 39,5. Drgawki, dreszcze, mamrotanie, wywrócone gałki oczne. Kolejny raz przerażenie i wizja końca dopadła mnie. W takich sytuacjach lekarz wydaje polecenia, a pielęgniarki działają jak na turbodoładowaniu. Pobrana krew do analizy, antybiotyk w kroplówce, leki bezpośrednio ze strzykawki i ciągła kontrola temperatury.

Mój syn został zakażony - to była SEPSA!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz