poniedziałek, 15 czerwca 2015

Onkologia dziecięca

Czułam się wyczerpana. Bolało mnie całe ciało od nocki na krześle. Emocje na poziomie ekstremalnym dodatkowo mnie osłabiły. Ustaliliśmy z mężem, że mnie zmieni żebym mogła się wykąpać i spróbować troszkę zregenerować przed kolejnym dniem. Gdy przekroczyłam próg domu, wszystko puściło. Krzyczałam, płakałam na zmianę. Chciałam pozbyć się tego wszystkiego, chciałam oddać swoje życie za jego, gdyby było to możliwe...
Następnego dnia, a był to już poniedziałek, gdy tylko przyszłam do mojego nieboraczka dowiedziałam się, że znowu się przenosimy. Tym razem na onkologię.
Trzeci dzień w szpitalu, trzeci oddział. Onkologia dziecięca to zupełnie coś innego. Pamiętam swoje pierwsze wrażenia. Czysto, przeszklone sale, łazienka dla rodziców już z naszej epoki i mini, ale jednak, kuchnia.
Umieszczono nas w sali dwuosobowej, która teoretycznie była izolatką. Własna ubikacja, podwójne oszklone drzwi. Po jakimś czasie mieszkania w szpitalu okazało się, że takie sale są dla wybranych. Czyli takich, którzy nie mają się najlepiej...
Rozpakowaliśmy się, dostaliśmy regulamin, który zawierał punkty takie jak: przy dziecku może być tylko jedna osoba, zakaz trzymania walizek w pokoju, zakaz spania na podłodze itp.itd. Wzmogło to na początku mój niepokój. Czekałam w wielkich nerwach, aż ktoś wreszcie przyjdzie i powie mi jaki jest plan, co dalej z moim synkiem!
W końcu po kilku godzinach przyszedł lekarz, przedstawił się jako nasz prowadzący i powiedział, iż sytuacja jest dramatyczna. Muszą wykonać rezonans magnetyczny głowy i rdzenia kręgowego. Zaraz potem planują założenie portu do podawania leków i od czwartku chcą zacząć podawać chemię.
Dopytywałam się co jest co, jak to wygląda, co mam robić. Dostałam pełno papierów do wypełnienia, zgody do podpisania, informacje o leczeniu, co można czego nie można. Czułam się przygnieciona nadmiarem informacji. Nie wiedziałam jeszcze co z tym wszystkim zrobić, starałam się to jakoś sobie poukładać.
Synek już był troszkę lepszy, bolało go mniej. Próbowałam go jakoś rozbawić i zająć, aby czas szybciej upływał. Pytał kiedy pójdziemy do domu, z zaciśniętymi zębami i oczami pełnymi łez mówiłam, że nie wiem, ale jestem tu z nim i nigdzie się nie wybieram. To mu starczało na jakiś czas, a potem pytał znowu.
Wizja leczenia chemią i te wszystkie dodatkowe zabiegi wywoływały we mnie panikę. Chciałam spakować się i uciec razem z moim malutkim synkiem. Jak można robić mu to wszystko? Najpierw ciąć głowę, potem klatkę piersiową do założenia portu, przez który lać będzie się trucizna. Okropne świństwo, które ma zadusić raka, zabijając jednocześnie moje dziecko.
Gdy mały usnął rozejrzałam się jeszcze raz po oddziale i już nie wydawał mi się taki jak na początku.
Zobaczyłam pełne trzyosobowe sale, w których było po 6 osób. Trójka dzieci i trójka dorosłych. Pod łózkami bagaże, stojaki na kroplówki, pompy, zielone worki kapiącej trucizny. Przy każdym łóżku krzesełko i szafka w której widać, że niewiele się mieści. Jak można tak żyć?
Usiadłam sobie przy nim, głaskałam i płakałam po cichutku patrząc na lecące kroplówki. Dopytywałam się o każdy lek, pielęgniarki odpowiadały mało chętnie.
Wiedziałam już wtedy, że muszę być twarda i nie dać się, tylko pytać, pytać, pytać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz