czwartek, 11 czerwca 2015

Trudne początki życia szpitalnego

Na początku jest strasznie.
Nie można ogarnąć myśli, głowa huczy od nadmiaru informacji. Lekarze sprawiają wrażenie zainteresowanych, ale nieobecnych. Na izbie przyjęć syn był bardzo niespokojny. Mąż nie mógł go utrzymać ,synek popłakiwał, wił się. Po godzinnym oczekiwaniu na lekarza dyżurnego, weszliśmy do malutkiej sali. Wywiad obejmował standardowe pytania.
Zebrałam wszystkie swoje obserwacje i opisałam co się dzieje.

Synek nie spał za dużo od urodzenia, ale jest bardzo pogodnym dzieckiem. W kwietniu 2013 kiedy miał niecałe dwa lata zachorował na ospę. Była to okropnie ciężka postać ospy. Krostki występowały wszędzie, w pachwinach, w buzi, między paluszkami...Po chorobie pojawiły się problemy ze skórą.
Zaczerwienienia, szorstkość, pęknięcia...Rozpoczęłam poszukiwania lekarza, który by sobie z tym poradził. Na próżno.
Potem zaczęły się wakacje. Drugie urodziny, kąpiele w jeziorku, słoneczko.W połowie sierpnia coś zaczęło mnie niepokoić. Zdarzało się, że wymiotował..wodą, której nie pił.
Biegł za piłką starał się trafić, ale bezskutecznie. Pomyślałam, że to może coś z błędnikiem.
Przewracał się coraz częściej, marudził.
Od początku września poszedł do żłobka. Płakał podobno dużo.Poczułam strach, chodziłam po lekarzach, aż 20 września trafiliśmy na izbę przyjęć.

Pani słuchała z uwagą, poprosiła o chwilę i wyszła. Wróciła po dłuższej chwili z informacją, że musimy zostać w szpitalu od razu.

Poszliśmy na oddział neurologii. Tam krótka rozmowa z innym lekarzem i skierowanie na tomografię komputerową. Najpierw wkłucie i wenflon. Pielęgniarce drżały ręce, nie mogła się wkłuć. Mały wył, a ja razem z nim. "Proszę go trzymać" usłyszałam. Nie dawałam rady, miał w sobie ogromną siłę jak na dwulatka.
Umieścili nas w pojedynczej sali. Zimna, obskurna, ale z łazienką. W między czasie, mąż pojechał po jakieś ubrania, wodę i to co wpadło mi do głowy w całym tym zamieszaniu. Moja mama przejęła naszą córkę.

Pojechaliśmy na tomografię. Mogłam ja lub mąż. Poszłam ja. Synek bardzo się bał, ja chyba jeszcze bardziej bo czułam, że nie dzieje się nic dobrego. Mały wjechał na salę na łóżku szpitalnym, stałam koło niego i głaskałam. Podali głupiego jasia...położyli i rozpoczęli skanowanie. Nagle zorientowałam się, że jest jakieś poruszenie wśród personelu. Ciche poruszenie, pewnie abym się nie zorientowała. Poprosili żebym wyszła i poczekała za  drzwiami. Stałam na korytarzu i nie mogłam oddychać. Brakowało mi tchu. Chciałam dzwonić do męża, ale telefon został w sali.

Trwało to wieczność. W końcu otworzyły się drzwi i zobaczyłam go, śpiącego przytulonego do swojego ukochanego jasia. Zapytałam co jest. Nie dostałam odpowiedzi. Pytam kiedy się dowiemy. Jedyne co usłyszałam to "proszę cierpliwie czekać,jak będziemy wiedzieć powiemy państwu".

Czekaliśmy długie godziny. Mąż w końcu poszedł i zostałam sama z małym. Dostał jakieś kroplówki. Przytulałam się i czekałam.
Około północy zawołali mnie do dyżurki lekarskiej. Na fotelu siedział z grobową miną lekarz neurochirurg, obok młoda lekarka z oddziału, przy monitorach.

Lekarz powiedział :
Syn ma nowotwór, najprawdopodobniej złośliwy, sądząc po obrazie. Potrzeba szczegółowych badań aby określić jego dokładny rozmiar i ewentualnie typ. Guzy powodują wodogłowie, dlatego syn jest niespokojny i płacze.W głowie robi się duże ciśnienie i go boli. Jutro trzeba założyć zastawkę neurochirurgiczną, aby go odbarczyć. Spotkamy się na oddziale chirurgii rano.

Zatkało mnie i wbiło w fotel. Nie mogłam złapać tchu. Długo milczałam. Spytał czy chcę o coś zapytać. Jedyne co przyszło mi na myśl to: "Jakie są rokowania?"

"Bardzo złe. Proszę szykować się na najgorsze".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz