Na
początku jest strasznie.
Nie
można ogarnąć myśli, głowa huczy od nadmiaru informacji. Lekarze sprawiają
wrażenie zainteresowanych, ale nieobecnych. Na izbie przyjęć syn był bardzo
niespokojny. Mąż nie mógł go utrzymać ,synek popłakiwał, wił się. Po godzinnym
oczekiwaniu na lekarza dyżurnego, weszliśmy do malutkiej sali. Wywiad obejmował
standardowe pytania.
Zebrałam
wszystkie swoje obserwacje i opisałam co się dzieje.
Synek nie spał za dużo od urodzenia, ale jest bardzo pogodnym dzieckiem. W kwietniu 2013 kiedy miał niecałe dwa lata zachorował na ospę. Była to okropnie ciężka postać ospy. Krostki występowały wszędzie, w pachwinach, w buzi, między paluszkami...Po chorobie pojawiły się problemy ze skórą.
Zaczerwienienia,
szorstkość, pęknięcia...Rozpoczęłam poszukiwania lekarza, który by sobie z tym
poradził. Na próżno.
Potem
zaczęły się wakacje. Drugie urodziny, kąpiele w jeziorku, słoneczko.W połowie
sierpnia coś zaczęło mnie niepokoić. Zdarzało się, że wymiotował..wodą, której
nie pił.
Biegł
za piłką starał się trafić, ale bezskutecznie. Pomyślałam, że to może coś z
błędnikiem.
Przewracał
się coraz częściej, marudził.
Od
początku września poszedł do żłobka. Płakał podobno dużo.Poczułam strach,
chodziłam po lekarzach, aż 20 września trafiliśmy na izbę przyjęć.
Pani słuchała z uwagą, poprosiła o chwilę i wyszła. Wróciła po dłuższej chwili z informacją, że musimy zostać w szpitalu od razu.
Poszliśmy na oddział neurologii. Tam krótka rozmowa z innym lekarzem i skierowanie na tomografię komputerową. Najpierw wkłucie i wenflon. Pielęgniarce drżały ręce, nie mogła się wkłuć. Mały wył, a ja razem z nim. "Proszę go trzymać" usłyszałam. Nie dawałam rady, miał w sobie ogromną siłę jak na dwulatka.
Umieścili
nas w pojedynczej sali. Zimna, obskurna, ale z łazienką. W między czasie, mąż
pojechał po jakieś ubrania, wodę i to co wpadło mi do głowy w całym tym
zamieszaniu. Moja mama przejęła naszą córkę.
Pojechaliśmy na tomografię. Mogłam ja lub mąż. Poszłam ja. Synek bardzo się bał, ja chyba jeszcze bardziej bo czułam, że nie dzieje się nic dobrego. Mały wjechał na salę na łóżku szpitalnym, stałam koło niego i głaskałam. Podali głupiego jasia...położyli i rozpoczęli skanowanie. Nagle zorientowałam się, że jest jakieś poruszenie wśród personelu. Ciche poruszenie, pewnie abym się nie zorientowała. Poprosili żebym wyszła i poczekała za drzwiami. Stałam na korytarzu i nie mogłam oddychać. Brakowało mi tchu. Chciałam dzwonić do męża, ale telefon został w sali.
Trwało to wieczność. W końcu otworzyły się drzwi i zobaczyłam go, śpiącego przytulonego do swojego ukochanego jasia. Zapytałam co jest. Nie dostałam odpowiedzi. Pytam kiedy się dowiemy. Jedyne co usłyszałam to "proszę cierpliwie czekać,jak będziemy wiedzieć powiemy państwu".
Czekaliśmy długie godziny. Mąż w końcu poszedł i zostałam sama z małym. Dostał jakieś kroplówki. Przytulałam się i czekałam.
Około
północy zawołali mnie do dyżurki lekarskiej. Na fotelu siedział z grobową miną
lekarz neurochirurg, obok młoda lekarka z oddziału, przy monitorach.
Lekarz powiedział :
Syn
ma nowotwór, najprawdopodobniej złośliwy, sądząc po obrazie. Potrzeba
szczegółowych badań aby określić jego dokładny rozmiar i ewentualnie typ. Guzy
powodują wodogłowie, dlatego syn jest niespokojny i płacze.W głowie robi się
duże ciśnienie i go boli. Jutro trzeba założyć zastawkę neurochirurgiczną, aby
go odbarczyć. Spotkamy się na oddziale chirurgii rano.
Zatkało mnie i wbiło w fotel. Nie mogłam złapać tchu. Długo milczałam. Spytał czy chcę o coś zapytać. Jedyne co przyszło mi na myśl to: "Jakie są rokowania?"
"Bardzo złe. Proszę szykować się na najgorsze".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz