Większą
część dotychczasowego życia spędziłam, mając wrażenie, że mam wpływ i mogę
kreować świat. Tak, poprzez moje pragnienia i uparte dążenie do celu. Ja, matka
dwójki, w pewnym momencie poczułam, że nadszedł czas na rozwinięcie skrzydeł.
Zmieniłam miejsce zatrudnienia. Mogłam się realizować i rozwijać równocześnie.
Praca połączona z rozwojem intelektualnym, napędzała mnie i przyspieszała.
Rozpędzałam się i biegłam. Szybciej i szybciej, aż do utraty tchu. Z
satysfakcją, ale jak chomik w kołowrotku. Chwila oddechu, kontrolne spojrzenie
na dzieci, dom, rodzinę i skok do kółka, aby znowu biec.
To był piątek,
21 września 2013 roku.. Od jakiegoś czasu miałam wrażenie, że coś jest nie tak.
Dziwnie chodził, kolebał się czasami na boki. Nie mówiąc o tym, że przez prawie
dwa lata swojego istnienia, przespał zaledwie kilka pełnych nocy. Konsultowałam
w wielu miejscach. Lekarz rodzinny, alergolog, dermatolog, homeopata. Za każdym
razem mówiono mi, że wszystko jest w porządku, że ma prawo, wyrośnie, że to
nic. Delikatnie dając mi przy tym do zrozumienia, że jestem pewnie jedną z tych
nadopiekuńczych i przewrażliwionych.
W ten pamiętny
poranek nie wytrzymałam. Poszłam do rodzinnej lekarki i tonem nie znoszącym
sprzeciwu, poprosiłam o skierowanie do szpitala. Trach, bach i spadł na nas,
wielki stutonowy worek gruzu.
Młodzieniaszek
ma raka. Bardzo źle rokującego raka IV stopnia złośliwości, z przerzutami w
niezliczonej ilości. Mózg i rdzeń kręgowy zasiedlone przez nowe twory.
Powiedziano nam, że według statystyk zostało niewiele czasu, może miesiąc.
Runął mój
świat. Absurdalne pytania w mojej głowie pozbawiały mnie sił. Czy można
przygotować się na śmierć dziecka? Co z moim synkiem? Co z nami? Co z pustką,
która pozostanie? Jak dalej żyć?
Niewyobrażalny
ból z dokuczliwym uczuciem strachu, rozpychał się w moim ciele i nie pozwalał
na nic, paraliżował. Wkradał się w lustrzane odbicie.
Niepewność,
beznadzieja i dobrze mi znana niecierpliwość. Cecha, która niejednokrotnie
bywała w moim życiu przeszkadzająca, powodująca konflikty. Chcę szybko,
wszystko na raz. Chcę wiedzieć, jeśli umrze to kiedy? Jak? Co mam robić?
Pobyt z
dzieckiem w szpitalu nie ułatwia radzenia sobie z chorobą. Pewnego dnia
zorientowałam się, że od przyjścia w feralny piątek na izbę przyjęć, minęły
jeszcze cztery piątki. W zamknięciu, na szpitalnym krześle i podłodze przy
łóżku małego. Odważyłam się i zobaczyłam swoją twarz. W oczach odkryłam ogromny
strach o przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz