piątek, 12 czerwca 2015

Pierwsze dni w szpitalu

Wróciłam do małego po usłyszeniu wstępnej diagnozy. Pamiętam przerażający, opanowujący moje ciało, ból i strach. Świadomość możliwości utraty mojego synka, spychała na bok racjonalne myślenie, nie mówiąc o nadziei.
Patrzyłam na niego jak śpi. Nie mogłam i nie chciałam wierzyć w to co usłyszałam. Serce waliło mi tak bardzo, że czułam buzującą w moich żyłach krew. Płakałam na głos, nie wiedziałam jak potrafię głośno, właściwie wyć. Zwykle gdy zdarzało mi się płakać, robiłam to w ukryciu, po cichutku, w samotności.  Nie mogłam powstrzymać zalewających mnie łez. Starałam się oddychać, żeby jakoś to zatrzymać, ale nic nie pomagało. W głowie dźwięczały mi słowa: "Proszę oswajać się z myślą o najgorszym..." Trzęsły mi się dłonie i nogi. Wiedziałam, że muszę się opanować i zadzwonić do męża. Odczekałam trochę i zrobiłam to. Słyszałam w jego głosie niedowierzanie i chęć odepchnięcia tej informacji. Chciałabym tak samo. Widok małego nie pozwalał mi się uspokoić.Wyszłam do łazienki i płakałam. Nie wiem jak długo.
Wróciłam do pokoju, gdzie synek upojony lekami zaczynał się powoli budzić. Pokłuty, z kroplówką w zgięciu łokciowym, coś mamrotał. Położyłam się na skrawku jego łóżka, żeby się uspokoił i poczuł moją bliskość. Tak bardzo potrzebowałam wtedy jego ciepła, i tak bardzo chciałam żeby się nie bał. Ja bałam się straszliwie, tego co czekało na nas o poranku.

Zasnęłam na jakiś czas wtulona w małego. O 6 rano obudził nas pielęgniarz z informacją, że przenosimy się na oddział chirurgii, ponieważ szykują już zabieg operacyjny. Nie mogłam otworzyć oczu, które spuchły mi od płaczu.
Na chirurgi zupełnie inaczej. Głośno, ciasno. Wprowadzono nas do małego pokoiku, w którym była mama z malutką dziewczynką.Nie wiedziałam jak mam się tam obrócić, żeby czegoś nie potrącić. Ledwo przeniosłam mojego bąbelka na łóżko, wpadła pielęgniarka z informacją, że trzeba go umyć i ogolić głowę przed zabiegiem. Czułam się tak zagubiona jak nigdy w życiu.Nie wiedziałam co robić. Na szczęście przyszła wtedy moja mama (której w zasadzie nie wolno było tu wejść) i pomogła mi. Ogolony, umyty ,smutny. Jego widok tylko wzmacniał, mój już i tak sięgający zenitu strach.
Niedługo potem powiedzieli, że musi jechać na salę operacyjną...i pojechał.
Przyszedł mąż, nie potrafił spojrzeć w moje oczy. One płakały cały czas. To było dla mnie zupełnie niemożliwe do opanowania. Czekaliśmy w tak zwanej świetlicy, sali w której spotykali się odwiedzający z pacjentami. Świetlica na czas posiłków zmieniała swoje przeznaczenie i stawała się stołówką i robiło się tam gęsto.

Chodziłam po korytarzu i czekałam na mojego synka. Za każdym razem gdy otwierały się drzwi na oddział myślałam, że to on. Nie było go prawie dwie godziny. Gdy go zobaczyłam, zebrało mi się znowu na wycie. Obklejona głowa, wielki opatrunek w miejscu założonej zastawki i na brzuchu. Lekarz, który to zakładał podszedł i powiedział, że obyło się bez większych komplikacji, że syn może wymiotować i może go boleć przez kilka dni. Mam obserwować.

Wszystko to stawało się dla mnie coraz bardziej niewyobrażalne. Pytałam siebie o co tu chodzi, gdzie my jesteśmy, co tu się dzieje? Nie umiałam sobie na to odpowiedzieć. A to był dopiero początek naszej drogi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz